teraz bo smutno, od czasu jak się wyprzedali...
— Macie — woła Lutek.
I rzuca papiery ciotce na kolana.
Cwaniak jeden...
Tak mu się dzień zaczął.
Wyszedł na ulicę.
— I ciepło dziś nawet — powiada sobie.
Jakby znowu mu się poszczęściło. W instynktownem poczuciu sprawiedliwości wydaje mu się, że w dniu w którym od niepamiętnych czasów przespał się na poduszce i od rana zjadł coś — mogłoby być już sobie i zimno.
Leci wprost do drukarni.
Spóźnił się trochę.
Na podwórzu już chłopaki walą ze świeżemi numerami i śmieją się z Lutka.
Jeden nawet rzuca mu:
— Frajer!
Lutek mierzy go wzrokiem pogardliwym. I myśli sobie:
— Draniu jeden, a spałeś ty dziś na poduszce!...
Polecieli. Nie obejrzeli się. Ale na ulicy nie krzyczą z całych sił jak dawniej. Stan wojenny. Sprzedawać pism nie wolno. Ale sprzedają. Bo co — a zdychać ma być wolno?!
Lutek niespieszący się kupuje numery. Niespieszący się chowa je pod kamizelkę. Niespieszący się na ulicę wyłazi.
Nie dźga go dziś jakoś w sobie, jak zwykle. Już jadł.
I jakoś z góry na innych chłopaków patrzy.
Strona:Świat R. I Nr 11 page 20 3.png
Wygląd
Ta strona została przepisana.