„Polały się łzy me czyste, rzęsiste,
Na me dzieciństwo sielskie, anielskie,
Na moją młodość górną i chmurną,
Na mój wiek męski, wiek klęski".
Mickiewicz.
I mądrość powszechna, jak każde zbyt szerokie uogólnienie zjawisk zanadto złożonych, i myli się i jednocześnie jest wielce prawdziwą.
Te bóle i te radości, z których można poznać nie tylko głąb duszy, ale choćby wielkość cierpienia — są zwykle nie do okazania. — Jakże jednak często zato, gdy się udaje zobaczyć, ich wymowa jest przerażającą — wymowa bez słów jakichkolwiek!
Nawet nieme zwierzęta, jak owe kamienie biblijne, mówią wtedy...
Nie znam w naszej literaturze słów, któreby krócej i piękniej, niż czterowiersz wyżej wypisany, ból przenikający nieraz serce i najsilniejszego człowieka, wyrażały. Jest bowiem w tych słowach rzewnych, prostych i dźwięcznych ta szczególniejsza siła męska, którą kiedyś jedynie mężowie greccy, nie wstydzący się łez swoich, posiadali. — Jest siła przekonania o czystość swych uczuć, jest męskość, nie wstydząca się uczuć głębszych, jest wiara, że nasz ból odnajdzie w sercach ludzkich, nie szyderstwo bezduszne, ale oddźwięk szlachetny.
To też, jeżeli nie zawsze, to często, gdy mi płakać wypadało, przypominałem sobie słowa poety.
I jeżeli same łzy są ulgą w cierpieniu, są jak gdyby klapą bezpieczeństwa, ochraniającą organizm od ciężkiej katastrofy, prześliczny czterowiersz był mi często tym balsamem cudownym, który chłonąłem w siebie. — On mi nieraz koił pierś poranioną; on uspokajał, godził z nędzą istnienia!..
Jednakże?...
...Jednakże bywały wypadki, gdy balsam poezyi nie miał swej siły kojącej, a powtórzony nieopatrznie, byłby chyba, jak wszelakie słowo ludzkie, urąganiem z cierpienia...
W jeden z pięknych dni letnich obaj z moim synem małym wyszliśmy na przechadzkę, aby jak zwykle obejść część wyspy, na której mieszkaliśmy i na której latem jedynie tylko w pewnej jej części przechadzka podobna była możliwą.
Wyspa bowiem owa, otoczona wokół wielkiemi wodami Leny i Kirengi, wskutek wiatrów silnych, stale tu panujących, była w miejscach na prądy powietrzne szczególniej wystawionych, dość wolną od plagi, zatruwającej człowiekowi wszędzie nad Leną chwile lata krótkiego. Taką plagą są tu mirjady komarów i mszyc, im drobniejszych, tem straszniejszych, mirjadów, które poza wodami, okalającemi wyspę, na lądzie, tajgą bezbrzeżną okrytym, a nawet i na wyspie samej poza prądami zbawczych wiatrów, nie pozwalały kroku jednego uczynić.
Zaopatrzeni więc w gałęzie brzeziny, bez których nigdy się tu na najkrótszy spacer nier wychodzi, szliśmy obaj wesoło, rozkoszując się rzadką pięknością dnia ślicznego. Szliśmy samym brzegiem, aż do miejsca, w którem ponura i dzika Kirenga wlewa swe majestatyczne i zimne wody w niemniej zimną, ale bardziej majestatyczną Lenę.
Obraz połączenia dwóch rzek wielkich, pełnowodnych, na ponurem tle wysokich, skalistych brzegów, okrytych tajgą odwieczną, w blaskach dnia słonecznego, jest tak pięknym, ż siedziećby tam i napawać się widokiem można było zawsze, Bóg wie jak długo, ale wiatr już tu słabł znacznie,