koncertowéj sali, rozglądał się po niéj, ale się znowu zawiódł. Ani pod żadnym z kapelusików, ani pod światłem gazu, cię zobaczył bladéj twarzy nieznajoméj. Śmiał się z siebie i dziwił się sobie, a jednak nie było mu tak, jak zwykle: było mu lepiéj; czuł, że czegoś pragnął.
Wyraźnie nie był jeszcze całkiem bankrutem serca.
Tydzień upłynął. W wyobraźni pana Leona zatarła się blada twarz nieznajoméj kobiety; z myśli jego zniknęło wspomnienie zasłyszanych jéj słów. Na świecie wieczór był ciemny i zimny; śnieg padał, wiatr silny świstał gwałtownie; mnóztwo sań z głuchym lub jasnym odgłosem dzwoneczków mijało się jak błyskawice; na chodnikach, pod światłem rzadkich latarni, ludzie przesuwali się, rysując na murach domów roje niewyraźnych cieni.
Około godziny 10-téj, z mieszkania zawsze rzęsiście oświetlonego państwa Bogackich, wyszło dwóch mężczyzn, otulonych w futra przed zimnem.
— Winszuję ci, Leonie — rzekł jeden z nich,