Przejdź do zawartości

Strona:PL Joseph Conrad-Banita 027.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wołała widząc, że wyciąga rękę. Cofała się z oczyma pełnemi strachu i gniewu. Co się jej stało, co? I ta nędzna przeciw niemu? Wszyscyż się nań sprzysięgli: Hudig, a teraz i ta, którą sobie świat zawiązał! Postąpił ku niej a był wściekły.
— Stój! ratujcie! — wrzasnęła w niebogłosy.
— Ciszej! szalona! — starał się krzyk jej i płacz rozbudzonego na jej ręku dziecka zgłuszyć Willems, wściekle bijąc pięścią w blaszany, biało polakierowany blat stolika.
Lecz już na werandę ze wszystkich drzwi i kątów domu wyglądały żółte, czarnookie twarze członków sławetnej, a dotąd służalczej wobec niego rodziny Da Souza. Za siostrą stanął Leonard, uzbrojony w łom żelazny.
— Nie waż się ruszyć jej — wołał. — Brutalem pan jesteś, panie Willems, my, biali, nie powinniśmy być takimi.
— Co? co? — pytał ze zdumienia osłupiały Willems. — Ty! biały? i ty przeciw mnie? Lokajstwo to zmysły straciło! — zawołał, wzruszył wzgardliwie ramionami, zwrócił się ku schodom. Łom żelazny wypadł ze szczękiem z drżących rąk butnego Leonarda. Willems zwrócił się do żony.
— Spisek uknułaś przeciw mnie — rzekł obojętnie — zgromadziłaś zawczasu całą swą zacną familię. Winszuję.
Postąpiła krokiem naprzód spokojna i śmiała, owszem wyzywająca.
— Tak! — mówiła — wezwałam brata i matkę, by mnie bronili przed twą gwałtownością... przybłędo jakiś!
— Nie „przybłędą“ zwałaś mię — odrzekł

OSZAR »