— Saïd Abdulla ben Selim przybywa!
Na co obeznany ze wschodnią etykietą Babalatchi odrzekł donośnym głosem:
— Chwała niech będzie Najwyższemu! Allah rozradował serca nasze.
Abdulla opuścił łódź wspierając się na jednookim. W krótkim przejściu na oświecony ogniami dziedziniec domu magnata, ciche z towarzyszącym zamienił słowa:
— Ktoś ty, — pytał?
— Babalatchi, sługa i towarzysz broni ślepego wodza, Omara. Klijent w domu Lakamba.
— Umiesz pisać?
— Słowa me do ciebie pisane były, o! rozdawco łask wszelakich!
Abdulla ze spokojną twarzą i zwykłą sobie godnością zbliżał się do półkola, w którem śród sług swych i domowników stał Lakamba. Ten powitawszy go oprowadzał dokoła dziedzińca. Babalatchi stanął za swym chlebodawcą, za Abdullem postępowało dwóch arabów, jak on odzianych od stóp do głowy w fałdy białych, sztywnych sukien spiętych od brody do pasa, na dwa rzędy drobnych, szczerozłotych guziczków. Zmarszczone rękawy zakończone były złotym galonem. Na głowie ogolonej miał on myckę koloru trawy, ze splecionej słomy. Na nagich, jak w złoconym bronzie utoczonych nogach, słomiane pantofle.
Na około prawej ręki miał okręcony, zwieszający się różaniec z ciężkich i wonnych drewnianych paciorków, które zaczął przesuwać w palcach, skoro zdjąwszy papuzie, usiadł na zaimprowizowanym z poduszek i kobierców dywanie.
Strona:PL Joseph Conrad-Banita 104.jpeg
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.