Majtkowie, ociągając się, zbierali się, aby ruszyć naprzód. Pan Baker na czworakach chrząkał na ich czele, wskazując drogę; posuwali się za nim na pomost. Niektórzy leżeli wciąż jeszcze z niegodną nadzieją w duszy, że nie zmusi ich nikt do poruszenia się, póki nie zostaną wyratowani, albo póki nie zginą w spokoju. Po niejakim czasie można było widzieć jak się majtkowie zjawiali na platformie baku jeden za drugim w niebezpiecznych pozycjach: zwisając z balustrady; czepiając się kotwic; tuląc się do dźwigni bratszpilu albo obejmując kabestan. Wykonywali bezustanku jakieś dziwne zabiegi: machali rękami, przyklękali, pokładali się plackiem, wstawali, chwiejąc się na nogach, — zdawali się nie zaniedbywać najkarkołomniejszych łamańców, żeby spaść w morze. Raptem nieduży skrawek białej płachty wzbił się z pośród nich, rozszerzył się i załopotał. Wąskim rogiem, w podrzutach śmigał do góry — aż wreszcie stanął rozpostarty, trójkątny, słoneczny.
— Rozwinęli go! — krzyknięto na rufie. Kapitan Allistoun puścił sznur, którym miał okręcony przegub ręki, i stoczył się, koziołkując, na stronę podwietrzną. Tam ujrzano go, jak odwiązywał brasowe liny od kołków, podczas gdy nad nim chlustał przybój fal.
— Grot-reja w kant! — zawołał ku nam, patrzącym nań z niemym podziwem. Staliśmy niezdecydowani. — Główny bras ciągnąć! Dalej, ludzie, hisuj! hisuj w jakikolwiek sposób. Krzyżem leż, a hisuj! — wrzeszczał tam napół we wodzie. Nie wierzyliśmy, że grot-reja da się uruchomić, ale najsilniejsi i najmniej zniechęceni zabrali się do wykonania rozkazu. Reszta pomagała niezbyt chętnie. Oczy Singletona błysnęły nagłem światłem, gdy ujął znów rękojeść szturwału. Kapitan Alistoun przedostał się na bok pod hyzem.
Strona:PL Joseph Conrad-Murzyn z załogi Narcyza 113.jpeg
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.