umarł, i wszystko było czarne i żałobne, i wszyscy w czarnych sukniach, kiedy go wyprowadzali na cmentarz.
Bałem się tego obrazu, ale powracał często i zawsze wtedy czułem, jak dreszcz zimny przesuwał mi się po plecach wzdłuż ciała.
Mój pokoik był obok pokoju mamy, a przez okno widziałem cmentarz przy kościele. I dotąd zdaje mi się, że nigdzie na świecie niema takiej zielonej trawy, takich drzew cienistych i takiego spokoju pod białemi krzyżami.
Widać też było kościół. Pamiętam w kościele naszą ławkę z wysokiem oparciem i tuż obok okno, przez które mogłem widzieć nasz dom caluteńki. Peggotty co chwila patrzała w to okno, czy tam nie kradnie złodziej lub czy się nie pali, lecz jeśli ja to samo chciałem zrobić, marszczyła zaraz czoło i dawała mi znaki, żebym zwrócił oczy na księdza. Ale przecież nie mogłem patrzeć na księdza ciągle. Wiedziałem, że niezawsze bywa tak ubrany, i myślałem, że się rozgniewa, dlaczego tak mu się przyglądam. A gdyby mię zapytał o to przy wszystkich ludziach? Więc odwracałem oczy i musiałem ziewać, choć wiedziałem, że to źle ziewać w kościele. Spoglądam na mamę, lecz mama udaje, że mnie nie widzi, spoglądam w drzwi otwarte i widzę barana, prawdziwego barana, który się namyśla, czy może zajrzeć do kościoła.
Tak mi się strasznie nudzi, że chciałbym koniecznie coś zrobić, i boję się, że powiem co głośno. Przyglądam się ścianom i białym tablicom, oczy takie zmęczone, że zamykam je na chwilę, słyszę głosy i śpiewy, potem wszystko cichnie, i nagle spadam z ławki z okropnym łoskotem.
Peggotty mię porywa i wynosi nawpół żywego ze strachu.
A teraz patrzę na dom nasz od drogi: okna otwarte, i białe firanki lekko się poruszają, a świeże i słoneczne powietrze napływa do chłodnego pokoju. Na wysokiem drzewie kołysze się wielkie, opuszczone gniazdo.
Ale weselej jeszcze z tamtej strony, gdzie jest podwórko
Strona:PL Karol Dickens-Dawid Copperfield 014.jpeg
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.