Jakkolwiek przyjść ma, daj nam go już, Panie!
Zaklinam Ciebie
Przez tęskność, która przyszłości świtanie
Nieci na niebie!...
I choćby tylko mógł jedną przyjść drogą —
Przez serce drżące,
Niech śpieszy! niechaj zdepce je swą nogą
Wschodzące słońce!
Na dwóch skrzydłach zawieszony,
Jako złoty ptak się waży...
Lewe — gore w tęcz miljony
I w miljony skier się żarzy...
Szlakiem ognia, przez niebiosy,
Do przyszłego rwie się słońca...
Brylantami sypie rosy,
Mgły przejrzyste na dół strąca
I w purpurze jasnej miga,
Jako sztandar na gór wierzchu...
Prawe niknie i zastyga
W płowych cieniach, w silnym zmierzchu...
Konające gwiazdy blade
Na zachodnie strząsa stoki
I perłowych piór kaskadę
Cieniem rzuca na obłoki...
Gdzież obróci lot swój dzielny?
Czy się dźwignie przez ogromy
Zórz słonecznych — nieśmiertelny?
Czy zapadnie w cień — znikomy?
Waży się, roztacza pióra...
Rozperlone drży powietrze...
Ze snu wstaje róża biała,
W łunach gore wschodni szczyt...
Rwie się, wzlata, gdzie purpura