Przejdź do zawartości

Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 2 049.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I złote strzały złamało w nich słońce,
Nie nazwę kroplami rosy.
Nigdy mi wiedza tej nie da pociechy,
Bym złe i dobre, i ból i uśmiechy,
Brała za jedno, co tylko się zmienia
Z punktem naszego widzenia.
Nigdy nie dojdę przez śniegi i lody
Do olimpijskich słonecznych tych szczytów,
Kędy łez niema i niema zachwytów,
Lecz tron wieczystej pogody.
Ja będę latać, jako ptak zraniony,
Nizko nad ziemią tą, co w bólach kona,
Bym mogła objąć z miłością w ramiona
Smutnych miljony!
I — jak jaskółka — bijąc w skrzydła drżące,
Latać ja będę nad nizkie zagrody,
Nad pola nasze i lasy szumiące,
I modre wody...
W miesięczne noce, za mgłami srebrnemi
Posłyszę i skargi i rany obaczę
I pytać będę uśpionej tej ziemi:
Kto tam tak płacze?
I choćby wszyscy milczeli, ja przecie
Błękity wstrząsać będę mym protestem...
I gdy Bóg spyta: »Sąż smutni na świecie?...«
Odpowiem: — Jestem!



IV.

Czy ty pamiętasz ten wieczór majowy,
Gdy w szał ironji wpadliśmy oboje,
Nielitosnemi wyśmiewając słowy
Własne tęsknoty, trwogi, niepokoje,
I ten błękitny urok, co do głowy
Przewiewa marzeń niepochwytnych roje
I uniesienia i pragnień wybuchy,
I wszystko, czem się karmić zwykły duchy?

OSZAR »