Zeszlij nam raczej z przepaści twych głębi
Ducha, co trzyma związane rzek końce,
Jak trzepocących się skrzydła gołębi,
A gdy je puści, to lecą, szumiące,
I piór swych bystrych srebrzyste całuny
Wloką przez pola, kurhany, piołuny,
Chrzcząc je straszliwym chrztem — i bez imienia,
Lub dając imię — pustki i zniszczenia…
Zeszlij nam raczej mglistego anioła,
Co dmucha w kłosy puste, jak we fletnie,
I w ziemię kładzie dziatki małoletnie
I — »chleba!« — skrzypem komór pustych woła
I we łzach macza każdą łyżkę strawy
I nie jest z jasnych aniołów, lecz — krwawy…
Zeszlij nam raczej pełnego skier ducha,
Co z trzaskiem w cichem powietrzu wybucha,
Jak pękająca meteorów raca,
A potem cały dziwnie się wyzłaca
I z włosów strząsa gorące popioły
I jak ptak siada płonący na drzewa
I w czarne pióra dymu się odziewa
I leci, jako strącone anioły,
W gruzów i ruin i rozwalisk prochy,
Dziwnymi jęki zawodząc i szlochy…
Zeszlij nam raczej wszystkie Twoje klęski,
Niechaj tu chodzim, jak hufiec męczeński,
Bladzi od płaczu — i od smutków mgliści:
Lecz odejm od nas — ducha nienawiści!
Jeśli, o Boże! za mało dla ziemi
Chodzić w jednego z słońc twoich rozświcie,
Zapal nam drugie! Niech skrzydły czarnemi
Ciemność nie chwyta tych, co są drżącemi
I w zmierzchach idą przez życie.