Jeślim skarżyła się — to taką mową,
Co zakrwawiona jest w serdecznej ranie!
Ogniem mu usta paliło to słowo,
Którem rzucała — na wiatrów rozwianie,
Na utonięcie w tej ciszy bez końca,
Co nas oddziela od Ciebie — i słońca!
I łzy się moje — tu, do mnie wracały,
Jak nie mający gdzie spocząć ptak biały!
Jeślim skarżyła się — to nie za siebie!
Krzywdy ja własnej nie liczę, nie pomnę,
Choć wiem, że także mam Ojca na niebie,
Co ma dziedzictwo jasności ogromne —
I mógłby dziecku, co płacze pocichu,
Dać trochę słońca w konwalji kielichu...
Alem rzucona jest w ziemię duchów,
Rozbitych w locie — i na ziemię ciemną,
Gdzie ludzie dróg swych szukają daremno,
Gdzie lasy pełne szumów i rozruchów,
Gdzie w każdej rzece, jak w Dnieprowej fali,[1]
Pieśń utopiona rankami się żali,
Gdzie się zlatują słowików tysiące,
Jako westchnienia wśród róż latające,
Gdzie kwiaty polne po nocach łzy ronią...
Więc smutna jestem — i zlękniona o nią
I skargą pieśni bijąca w niebiosy,
Póki słowiki płaczą — i drżą rosy.
I nie wiem nawet, czy Ty sam, o Boże!
Gdybyś na chwilę porzucił błękity
I ujrzał chaty te — i zgrzebne świty[2]
I w karki wrosłe niedoli obroże
I twarze blade i serca złamane
I w każdej ludzkiej piersi jakąś ranę
Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 2 166.jpg
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.