Chodzić tu razem ścieżkami cichemi
I wspólną gwiazdę nad czołem mieć złotą
I poić usta, płonące tęsknotą,
Z jednego zdroju...
Na piersi twoje
Spadłam, jak gołąb, wichrami zagnany
W kraj cichy, światłem miesięcznem oblany,
A pióra moje przejrzystsze się stały;
Tak byłeś czysty i tak byłeś biały,
Takąś miał zbroję...
Lecz dziś — nie mogę
Spać na twych piersiach... Dziś róża w mej dłoni
Od twego tchnienia — choć biała — się płoni
I jakieś dziwne latają dziś mary
U tej z błękitów nad nami kotary,
Dziś czuję trwogę...
Coś woła, budzi...
Więc lekkie skrzydła unoszę, spłoszona
Z twojego serca drżącego i z łona,
I słyszę burzę, co w tobie się wichrzy,
I już nie jesteś najbielszy, najcichszy
Ze wszystkich ludzi...
Wiem, że w okienku twojem nie zobaczę
Zapalonego światła twoją ręką...
Wiem, że daleko drży kędyś i płacze
Echo, zbudzone twą smętną piosenką...
Wiem, że na cichą i białą tę ścianę
I cień twój nawet nie padnie ulotny...
A przecież wznoszę oczy zadumane,
Gdzie dom twój stoi pusty i samotny.