Kiedy spodlony, nagi grzbiet
Z ciemności wzniósł Helota[1].
Przecudna linja greckich ciał
Spaczyła się dziwacznie,
Gdy nędzarz ten, co dotąd spał,
Swój łachman wstrząsać zacznie.
Sokrates, Fidjasz, Eschyles[2],
A nawet Plato boski
Poczuli w oczach słoność łez,
Na czołach brózdy troski.
Więdnieje pieśń, więdnieje kwiat,
Klasyczna forma pęka,
I nowa treść w nią, nowy świat
Przewciela twarda ręka.
A w lirach brzmią, nieznane wpierw,
Zadumy smętnej tony;
I mirtów gaj podgryza czerw,
Podgryza laur zielony.
I choć stał niemo nędzy syn,
Z bezmyślną, tępą głową,
Zmniejszał się przy nim każdy czyn,
Malało każde słowo.
I choć nie skarżył się na nic,
Krzywd własnych nieświadomy,
Wybiła bogom bladość z lic,
Warknęły z dala gromy.