By nie dotknąć się szaty, co ciebie okrywa.
Pustka cię otoczyła nad hańbę zelżywa...
Jeden z siedzących wyżej schylił czaszkę łysą
I czoło naznaczone w poprzek grubą rysą,
Oczy w dłoń schował; palce kościste i twarde
Tłoczą wstecz, w głąb źrenicy łzy, wstyd, czy pogardę.
Szmer i ruch idzie izbą; zwrócone w bok głowy
Spojrzeniem się tłómaczą i dzielą — nie słowy:
Co raz to skośnym ogniem odstrzeli powieka...
Duchy wiszą na ustach jednego człowieka.
Przed ławami mąż stoi, mąż pięknej postaci.
On jeden wpośród zboru pogody nie traci
I ku ławom gest czyniąc pieszczoną swą dłonią,
Mówi... Jak jasne perły, tak słowa się gonią.
Mówi... Każde z słów jego na złota kłaść wagę...
Cycero! — Kto mu przeciw stanąć ma odwagę? —
Mówi: — »Państwo... vis... virtus... Roma...[1] stara cnota...«
Głos dźwięczniejszy od spiżu, a twardszy od młota.
Promień słońca upada i przed nim się ściele...
Mówi... Prawo... lud... spokój... współobywatele...
— Wielkie słowa, powagi niezłomnej i siły!
Na szerokie mu czoło wyszły grube żyły.
Zawiesza głos i słucha, jak echo się niesie,
Odbite na portyku, skróś po kolumn lesie,
Jak trąca w kapitele i cichnie i ginie
W szepcie liści akantu:[2] »Śmierć... śmierć Katylinie!«
............