W nizin twych pchnięta zmierzch i upodlenie,
A od wież stroma...
Żeś nie podniosła ludzkiego poniża
W światło, co niegdyś buchnęło tu z krzyża,
To jest twa nędza, słabość, to twe cienie,
O Roma!
W Piotrowej bazylice[1] próbują organy.
Mistrz nie tony, lecz echa westchnień z nich dobywa.
Zmierzch w pustej nawie. Ciemność ruchoma i żywa
Podnosi dzwon kopuły i rozszerza ściany.
Płynie muzyka dziwna, zaświatowa, cicha,
Dreszczem idzie w sklepienia, z mrokiem się jednoczy...
I nagle widzą moje zadumane oczy
Korowód mar wiejących przez nawę, co wzdycha.
Płyną kolory tęczy i srebrzyste lamy,
Białe infuły sterczą z mdłych świateł srężogi[2].
Jak astry gwiazd, rozkwitłe nawskróś mlecznej drogi.
Idą... Do jakiejś wielkiej, złotej idą bramy.
Coraz wyżej kopuła ucieka pod chmury,
Coraz dziwniej, błękitniej, przejrzyściej się czyni.
Nie słychać kroków. Cicho po taflach świątyni
Wloką się fiolety świetne i purpury.
Ludzie, posągi, księgi z złocistemi godły
Idą, płyną — ogromne i potężne mary,
I ruszają się z posad obłoczne filary,
Tej puszczy marmurowej — cyprysy i jodły.