Przejdź do zawartości

Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 5 256.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A ja, nie wiedząc, o czemby mówiła,
Za wiewem szat jej szedłem zadumany.
A wiodła nas tam ścieżeczka pochyła,
W dół spadająca od leśnej polany,
Na której łuny gorzały zachodnie,
Z wierzchołów sosen zatliwszy pochodnie.

A w dole, jako zroszone mrowisko,
Kiedy je oścień podważy od spodu,
Czerń widać było i obozowisko
Zbrojnego, różnych zawołań narodu,
Skąd jak kipiątek z kotła i jak pary,
Huk bębna buchał i zmieszane gwary.

I wnet rozległo się przed nami pole,
Które w siności onej przedwieczornej,
Podobne wodzie wielkiej i jeziornej,
Pod oparami stało, a w półkole,
Białością płócien bijąc w zachód złoty,
Jak wzdęte żagle, bielały namioty.

A tam, gdzie pani moja mnie wywiodła,
Wzgórek był, wyspie podobny, nieduży,
A na nim w wielkich blaskach stała jodła,
Strzaskany mając czub, jak maszt wśród burzy,
I bursztynowych żywic pełne wnęki
I grube, smolne, z pnia sterczące sęki.

Ledwie objąłem wzrokiem to widzenie,
Gdy zabrzmiał hejnał, bo gasło już słońce,
I wnet z mrowiska tego wyszły cienie
I pod trąb głosem szły roty milczące,
Wijąc się zwolna w przeguby ogromne.
Stanęli.

...Nigdy tych głów nie zapomnę,
Co się odkryły nagle pod jasnością

OSZAR »