Przejdź do zawartości

Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 5 257.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Grającej zorzy i pod łuną krwawą
I zaświeciły wygoloną kością
Czaszek, do których śmierć miała już prawo.
Bo z życiem o nie ciągnęła już losy
I ustawiła je — pod rozmach kosy.

Cisza przez chwilę, potem bęben. Potem
Buchnęła wielka pieśń z olbrzymią siłą
I pod tem niebem otwartem i złotem
Tysiąc się głosów, jako wicher, wzbiło
I tysiąc głosów, jak wicher, opadło.
Spojrzałem, słońce zczerniało i zbladło.

I znowu cisza i znów bęben. Poczem
Znów się zerwała pieśń i jęk modlitwy
Z takiem ogromnem natchnieniem proroczem
Śmierci i z taką dziką wrzawą bitwy
I z takim płaczem i z taką żałobą,
Że słońce łuny zgasiło za sobą.

A wtedy pod tą siną, trupią zorzą
Rozbrzmiało wielkie »amen«, jak grzmot w górach,
I zobaczyłem nagle rękę Bożą,
Pięciu palcami rozwartą na chmurach,
Lecz nie ojcowską i błogosławioną,
Tylko gróźb pełną i krwi i czerwoną.

Więc strach uderzył we mnie, jak błysk gromu,
I szat mej świętej chwyciłem się z trwogą.
A ona: — »Oto idziesz z nieszczęść domu
I z domu gniewu idziesz czarną drogą,
A jeszcześ nie zwykł i mrużysz powieki:
Zaprawdę, ludzki duch — jest duch kaleki«.

A gdy mówiła jeszcze, ono wzgórze,
Kędyśmy stali, tłum wielki otoczył,

OSZAR »