A brzozy szum swój i płacz uciszyły
I ze dna nocy szły gwiazdy im świecić;
I uciszyły się skrzypiące krzyże
I wszystko stało w milczeniu i w mirze[1].
A dla mnie, którym szedł z onym aniołem,
Wielkim spoczynkiem były te momenty,
Bom był zmocowan dróg onych mozołem
I czułem w sobie krzyki i lamenty
Ducha, a one okropne widzenia
Głosem wołały we mnie — zapomnienia.
............
Nagle pies zawył w oplotach, po rosie...
Ustał — i znowu zawył... Taka żałość
I taki ludzki ból był w onym głosie
I taki jęk był i taka omdlałość,
Że czułem, jak mnie skrzydłem nietoperza
Strach oblatuje i w piersi uderza.
A gdym miał mrowia tego pełne żyły,
Drugi się zaniósł i trzeci gdzieś wtórem;
I tak ku sobie te psy w pole wyły
Na wielki, srebrny księżyc. A dziś piórem
Nie wydam onej troski i nudności,
Jaka mi od nich do szpiku szła kości.
A zaraz potem wyszliśmy tu blizko
Na wieś spaloną i na zgliszczów kupy,
A za nią było świeże bojowisko,
Dokąd nam drogę wskazały dwa trupy,
Patrzące w księżyc bez zmrużenia powiek
I przeraźliwie ciche: koń i człowiek.
Dalej pięć było, dalej siedem, dalej...
Przestałem liczyć, bo wstały mi włosy,
- ↑ Mir — pokój.