Jak kiedy burza łan żytni powali,
A jedne w drugie wdeptane są kłosy,
Tak po batalji tej leżeli wałem,
Broń na broń wparta, a ciało pod ciałem.
A nim my przeszli te pierwsze okopy
Trupie, już na nas uderzył wiatr zgniły —
I w krwawej glinie zaczęły lgnąć stopy.
A ja, wspomniawszy na one mogiły
Ciche: »Uczyńmy — rzekłem — grób, o pani,
Iżby spoczęli ci niepogrzebani!«
A ona: »Nie jest mi to dozwolonem,
Ale ci wszyscy są tu w ręku Boga,
A Bóg ich w polu zostawia czerwonem,
Aby z nich zgniłość szła na świat i trwoga,
A iżby ludom te trupy się śniły,
Aż wszyscy cichej zapragną mogiły.
Lecz teraz idź a patrz!« — I rękę jasną
Ściągnęła, kędy czarne jakieś mrowie
Pełzło na trupy...
...O, niechaj zagasną
Zgwałcone oczy w mojej nędznej głowie!
To byli... Chryste! Tą się hańbą spalę...
Nie! To nie ludzie byli! — To — szakale!
Lecz jam ich widział i nic już nie zetrze
Tej okropności sprzed mojej źrenicy,
A choć dokoła tak czyste powietrze
I choć sam w sobie strzegę tajemnicy,
Czuję, że żyję i dycham w tym brudzie...
Nie! To nie były szakale... To — ludzie!
Cisi i szybcy, z worami zgrzebnemi,
Zdzierali trupy z odzieży do naga,
Piersi im gniotąc i szarpiąc po ziemi...
I nie wiem, skąd ta upiorna odwaga
Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 5 261.jpg
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.