Przejdź do zawartości

Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 5 265.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Weszli i szyjki wyciągnąwszy cienkie,
Jako wróbliki one, patrzą w trwodze
Na matkę, że ma tak zdartą sukienkę
I że tak leży na zimnej podłodze,
Takie stargane włosy ma, tak blada,
Nie patrzy na nich wcale... i nie gada...

Za niemi sługa stary, z niemowiątkiem
Na ręku, stanął i skostniał u proga.
Aż mu do oczu podeszła kipiątkiem
Wielka, gorąca łza i tak do Boga
Apelujący stał, z tą łzą na rzęsie
I z głową siwą, co się w ciszy trzęsie.

A takie na nas szły z ciszy tej jęki,
Takie obrazy i strachy czerwone,
Że święta moja, ściągnąwszy swej ręki,
Z szat oczom swoim zrobiła zasłonę
I blaski swoje przyćmiła u czoła,
Do grobowego podobna anioła.

A ja, gdym wyjścia z onej rzeźni dożył
I złote słońce ujrzał na rozświcie,
Tom czuł, że gdybym usta me otworzył,
Nie jękby wyszedł ze mnie, ale wycie,
Jako więc psów tych, którzy tam przez rosy
Na pełny księżyc wyli wniebogłosy.

Bo już ustało we mnie człowieczeństwo
I jużem duszy nie władał językiem,
A niepamiętna wściekłość i szaleństwo
Przez piersi szły mi z takim dzikim krzykiem,
Że gdybym wtedy go wypuścił z garła,
Rodzona matka-by się mnie zaparła!

I tak mnie odwiódł anioł mój...
............

OSZAR »