Przejdź do zawartości

Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 7 238.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
SYZYF.

Iskra nie jest mi już potrzebna. Ale ci powiem, że przednie miałem widowisko!

Kiedyś ją rzucił, wiesz, tam do mojej dziury, zrbiło się nagle jasno, ale to tak jasno, żem o kęs nie oślepł na piękne. Potem przywykłem. I zobaczyłem, że to, co miałem za głazy, było nędzą moją, a to, co zdawało mi się szczytem, było głupotą moją, a to, co zdawało mi się przepaścią, było krzywdą moją. Padłem tedy i gorzko płakałem. Powiadam ci, do końca nie wypije ziemia łez tych, którem wylał.

A potem mi nagle łzy oschły i rzekłem: Nie jest nigdy ciężar nędzy większy nad głupotę nędznego, ani krzywda nie jest głębsza nad głupotę krzywdzonego. I podniosłem się.

A kiedym się podniósł, zobaczyłem, że ta jaskinia, którą w ciemności miałem za świat cały, jest sobie dość lichą budą i że, dobrze kopnąwszy, rozwalić ją można. Rozwaliłem ją też zaraz i wytknąłem głowę.

Było jasno. Było przeraźliwie jasno.

Wielkie to światło, o którem mówiłeś, iż dniem rządzi, świeciło mi prosto w oczy, zrazu podnosząc się w górę, a potem staczając się na dół.

Patrzyłem ciągle.

I wyszło z mokrych nizin światło blade, które rządzi nocą; i to w górę szło nad głową moją, a potem stoczyło się na dół.

Patrzyłem, patrzyłem ciągle...

I wyszły światła drobne i tliły się nad głową moją, drżąc bardzo. Ale i te zagasły. Patrzałem dzień, patrzyłem noc, i znów dzień, i znów noc, i jeszcze... i jeszcze...

OSZAR »