Iskra nie jest mi już potrzebna. Ale ci powiem, że przednie miałem widowisko!
Kiedyś ją rzucił, wiesz, tam do mojej dziury, zrbiło się nagle jasno, ale to tak jasno, żem o kęs nie oślepł na piękne. Potem przywykłem. I zobaczyłem, że to, co miałem za głazy, było nędzą moją, a to, co zdawało mi się szczytem, było głupotą moją, a to, co zdawało mi się przepaścią, było krzywdą moją. Padłem tedy i gorzko płakałem. Powiadam ci, do końca nie wypije ziemia łez tych, którem wylał.
A potem mi nagle łzy oschły i rzekłem: Nie jest nigdy ciężar nędzy większy nad głupotę nędznego, ani krzywda nie jest głębsza nad głupotę krzywdzonego. I podniosłem się.
A kiedym się podniósł, zobaczyłem, że ta jaskinia, którą w ciemności miałem za świat cały, jest sobie dość lichą budą i że, dobrze kopnąwszy, rozwalić ją można. Rozwaliłem ją też zaraz i wytknąłem głowę.
Było jasno. Było przeraźliwie jasno.
Wielkie to światło, o którem mówiłeś, iż dniem rządzi, świeciło mi prosto w oczy, zrazu podnosząc się w górę, a potem staczając się na dół.
Patrzyłem ciągle.
I wyszło z mokrych nizin światło blade, które rządzi nocą; i to w górę szło nad głową moją, a potem stoczyło się na dół.
Patrzyłem, patrzyłem ciągle...
I wyszły światła drobne i tliły się nad głową moją, drżąc bardzo. Ale i te zagasły. Patrzałem dzień, patrzyłem noc, i znów dzień, i znów noc, i jeszcze... i jeszcze...