Wiesz, co ci powiem? Przekonałem się, że niebo, Olimp niby, to taka sama, jak moja, tylko szczytem na dół odwrócona przepaść, że Zeus jest w niej takim samym pachołkiem, jakim ja w mojej dziurze byłem, i że te wszystkie światła, to poprostu większe i mniejsze głazy, które on w górę toczy i które ciągle spadają.
Aaa! kiedy tak — myślę sobie — to znów co innego! To jest, właściwie, może nic innego, ale wiesz... taki mnie opanował śmiech, ale to taki śmiech, że się serce trzęsło we mnie, jakby przy skonaniu. A potem zaraz taka we mnie uderzyła żałość, taki smutek, że znów padłem i płakałem.
Na głazy te, powiadam ci, padłem, a z łez moich dwa morzabyś ulał, gorzkie i słone, tak, żeby w nich wszystkie bestye pozdychały. Tak mi było!
Czegom ja, głupi, płakał, w łeb wal, do dziś nie wiem. Przepadało coś, ginęło, rozdzierało się we mnie... Aż i to przeszło.
I ból jest głazem, który się przez pierś toczy i opada.
I wszystko... wszystko...
Więc kiedym to w sobie rozważył, zadziwiłem się wielkiej nędzy świata.
I zobaczyłem wtedy wiele rzeczy, ale to, mówię ci, rzeczy... no!
Bo i czas jest głazem; toczy się i spada, a proch, który z niego leci, nazywa się życiem. Szary, gryzący proch...
Phhu!!!
Ale mi już niczego żal nie było. Tylko ta jasność mnie piekła. Piekła mnie tak, żem miał oczy w ogniu... I mózg miałem w ogniu. Bo jeżeli życie jest tylko pyłem tego głazu, który miliony toczą, i jeżeli miliony