W stronie zachodu, wśród czarnych chmur, ciemniał jeszcze czarniejszy płat nieba, na którem ostro migotały płomyki gwiazd, jak gdyby chwiejąc się od podmuchów wiatru.
Grał on najrozmaitszemi głosami. Dudnił po dranicach dachu, jak gdyby jakieś bose stopy tańczyły tam zapamiętale; świszczał i jęczał w konarach świerków, furkotał, roztrącając się o ściany chałupy, a w przerwach jego podmuchów groźnie ryczał i bełkotał wezbrany ulewą potok.
Znużeni w końcu, nasłuchywaniem tej dziwnej muzyki, usnęliśmy, i nie obudziliśmy się aż blisko południa, powitani tym samym świstem i szumem.
Deszcz ustał, raczej nie miał czasu padać, porywany przez ciepły dech wiatru i rozpylany w mgłę, która świetlanemi kręgami leciała od południo-zachodu, skrząc się promieniami słońca.
Świerki gięły się, jak trzciny, tarzały się, zadzierając w górę zielone warkocze igliwia, chwiały się, jak pijane, kręciły się i biły czołem o ziemię, strząsając szyszki, ulatujące na wietrze, razem z pianami i bryzgami potoku.
Dolinę zalewało blade słońce, świecąc się na mokrych dachach, i połyskując na potokach, które rozbiegały się po łąkach i po lesie mnóstwem strug białych, i pędziły spienione, niecierpliwe i zaciekłe.
Ku zachodowi jaśniał w niebie wielki otwór, napełniony bladym błękitem. Na lewo, po nad szczytami, niebo zawalone olbrzymiemi kłębami chmur ciemnych, lecących napozór z szaloną szybkością, a w rzeczywistości przewalających się i szamocących na miejscu.
Od tego czarnego zwału, odrywały się kosmyki i małe kłębki pary i umykały spodem, jak stada wystraszonych gołębi, wlatując i osiadając na wzgórzach, okalających Zakopane od północy.
Potężny wir powietrza tańczył w środku doliny, kłębił i szarpał całem tem morzem chmur, zalegających góry. Porywał wielkie szmaty mgły i rzucał w stronę północo-wschodu, gdzie się kończyła dzika jazda wichru i chmury stawały na miejscu, zapychając widnokrąg kłębkami fioletowych obłoków.
Zdawało się, że jakaś potworna ręka przędzie z olbrzymiej, zalegającej pół nieba kądzieli, i rzuca w przestrzeń motki jedwabistej przędzy.
Chwilami wszystko cichło. Świerki się prostowały, chmury ustawały w locie i zwolna wznosiły się w górę, odsłaniając po nad reglami szkarpy i szczerby skał szarych...
Lecz w tejże chwili nowy podmuch wichru porywał je, strącał na
Strona:PL Stanisław Witkiewicz-Na przełęczy 035.jpeg
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.