kojnie przy huku zlatującej, z wysokości tysiąca stóp siklawy, lub szumie halnego wichru.
Ten przybladły, spokojny, otyły jegomość z wytrzymałością rysia wspina się po skałach, ta wątła panienka tygodniami całemi żyła we wnętrzu gór, nie schodząc na odpoczynek w dolinie; ten ksiądz z potulną twarzą, skróciwszy poły sutanny dźwigał się, rzeczywiście, ponad obłoki.
Taternik nie ma żadnego stałego, określonego typu. Rekrutuje się on wśród wszystkich warstw towarzyskich, ze wszelkich fachów, temperamentów i charakterów... Poza zupełnymi niedołęgami, których brzuchy spadają, jak, Falstafowi na kolana, lub których wątły organizm nie wytrzymuje trudu i surowych warunków życia; poza ludźmi, dotkniętymi chorobliwym strachem przestrzeni — każdy może być taternikiem.
Włóczą się też po szlakach tatrzańskich ludzie tych wszystkich odmian, jakie tylko wydają powikłane stosunki społeczne.
Ten mały, humorystyczny człowieczek w zadużym serdaku, wdziera się obojętnie na najstromsze skały, czepia się jak pająk upłazistych brzeżków nad przepaściami. Właściwie nie interesuje go to wcale. Jest mu wszystko jedno, czy wchodzi na marmurowe wschody hotelu, czy się drze po prostopadłym zrębie góry. Ma on w sobie humor i towarzyskość, które w dobrej kompanii niosą go, gdzie kto chce... Na Garłuch? — to na Garłuch. Na Montblanc! — Owszem.
Tamten wysoki, chudy z miłą, cichą i spokojną twarzą, chwiejący się na wietrze, z uprzejmym uśmiechem, z przygryzionem Virginia, pnie się jak długa stonoga, „naciąga się jak gad“, według zdania górali. Długiemi rękoma chwyta się krawędzi i łagodnem błękitnem okiem patrzy ze szczytu, w głąb sinej bezdni, w której bieli się potok, jak srebrna nitka.