— Dyć wierzę!
Opowiadały sobie dalej szare koleje życia, aż po dziś dzień i z boleścią wspominały chwile różnych kłopotów: jaki to świat był dla nich niewdzięczny, jak ich to ludzie uczyli rozumu... A czas migiem leciał przy kądzieli. Dopiero było rano — już wieczór! I tak codzień zmniejszały się godziny ku zimie... Słonka nie długo widać, coraz to krócej... Za to może w innych krajach świeci, myślały sobie.
— Tam, kany mój Józuś... — dodawała Margośka. — Nie widać listu!
— Może przyjedzie, abo przyśle co piniędzy — pocieszała Jagnieska.
— E, po szczęściu! Żeby choć doniósł co o sobie...
— On tu doniesie, nie tróbujcie sie! Ino, wicie, nima kogo, coby mu napisał...
— Tam są nasi...
— Któż wie, kany! Dopiero proś, kłaniaj sie. Najlepiej, żebyś umiał sam...
— Bieda i nie umieć, wielka bieda! Ale szkół nie było drzewiej... któż nauczył?
— Dyć też o to, moiściewy! Bieda człeku.
Labiedziły nad sobą i światem całym... Zawdy miały o czem gadać. Tematów nie zbrakło. Było im nieźle razem, bo wieczory długie, drzemanie nadlatuje samo. Odpędzały je gwarą, przędły i polecały Bogu wszystko złe na świecie. Zosia łuczywo
Strona:PL Władysław Orkan-Komornicy 104.jpeg
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.