pewnego zakątka wiejskiego w pobliżu Guérande, na drodze z Piriac: lasek sosnowy, spuszczający się na skręcie drogi bezładnie po stokach skał. Mając lat siedm, chodziłem tam często z moim ojcem do wpółzwalonego domu, gdzieśmy się posilali naleśnikami u rodziców Małgorzaty, solarzy, utrzymujących się z ciężką biedą z poblizkich żup. Potem przypomniało mi się kolegium w Nantes, gdzie wzrósłem w nudzie starych murów, wśród ustawicznej tęsknoty za rozległym widnokręgiem Guérandy, za słonemi bagnami, ciągnącemi się jak okiem sięgnął pod miastem, i za bezbrzeżnem morzem, rozesłanem w płaszczyznę bez końca u stóp niebios.
W tem miejscu czarna jama przerywała tok moich wspomnień: mój ojciec umarł. Dostawszy w administracyi szpitala posadę urzędnika, rozpocząłem teraz monotonny żywot, którego jedyne jasne chwile przypadały w niedzielę, w godzinach odwiedzin starego domostwa w Piriac. Interesa szły tam coraz gorzej, żupy solne przestały w końcu prawie zupełnie nieść dochód, okolica popadała w coraz straszniejszą nędzę. Małgorzata była wtenczas jeszcze dzieckiem. Lubiła mnie bardzo, ponieważ woziłem ją zawsze na taczkach. W kilka lat potem jednak, w dniu, w którym ją poprosiłem o jej rękę, ruch przelęknienia, jakim przyjęła te oświadczyny, powinien mnie był oświecić, że się jej wydawałem wstrętnym. Rodzice wszakże oddali
Strona:Zgon Oliwiera Becaille (Émile Zola) 014.jpg
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.